Cztery, bardzo intensywne dni w Polsce, zabrały mnie w sentymentalną podróż do korzeni. Od szejściu lat nie byłam w kraju w okresie przedświątecznym. Wylądowałam w przecudownym Wrocławiu, pełnym optymizmu i świątecznej energii. Polska jest jak dobrze znany dom. Często nie jest się w stanie jej docenić, dopóki jej się nie opuści na dłużej.
W Polsce czas płynie wolniej, jazz gra w głośnikach klimatycznych kawiarnii, z których aż nie chce się wychodzić. Księgarnie po brzegi wypchane są zamyślonymi czytelnikami, na ulicach toczą się spontaniczne konwersacje o życiu, serniku, Poznaniu i historii kremu sułtańskiego...
Obca babcia, która prowadzi mnie na sam dworzec, bym na pewno się nie zgubiła, uśmiechnięty pan z Ukrainy, który kupuje mi bilet, bo nie mogę połapać się w nowoczesnym systemie biletowej maszyny, wesoła dziewczyna, która spontanicznie zaczyna dyskusję o Orhanie Pamuku... Rozmowy w bibliotece, pociągu, tramwaju, kawiarnii, sklepie. Mężczyźni, którzy, zanim ich poproszę, spieszą na pomoc, by znieść moją walizkę po schodach.
Kamila mówi, że tylko ja przyciągam takie akcje. Może, a może właśnie, będąc tam na co dzień, nie zauważamy, jak fajny mamy kraj, jak fajni jesteśmy my...
Wesołych Świąt kochani. Wesołych i spokojnych.
Wesołych Świąt kochani. Wesołych i spokojnych.