Jestem wykończona. Brudna, głodna i pachnąca farbą. Malowaliśmy dzisiaj od godziny ósmej rano i sama już nie wiem czy mam się cieszyć, czy płakać, bo przed nami jeszcze tyle pracy. Wybieram jednak cieszenie, bo
właśnie zakryliśmy kanarkową żółć i amarantowy róż (o zgrozo oba kolory w jednym pokoju). Boli mnie kręgosłup, kręci mi się w głowie od zapachu emulsji, a mój czerwony lakier na paznokciach zyskał beżowe maziaje. Wyglądam zabójczo w pomalowanych spodniach i zaprysknych okularach. Teraz proszę mnie nie odwiedzać, bo pogonię pędzlem.
Zrobiłam sobie herbatkę i odpoczywam pisząc. Zaraz wróci ze sklepu mój mąż, który od rana kazał na siebie mówić per 'panie majster' i za moment zagoni mnie do mycia okien. Nie jest lekko. Życie.
Wymieniliśmy się zadaniami - on pozmywał bowiem naczynia, a ci którzy mnie znają, wiedzą , że zmywania nie cierpię, tak więc mogę myć te okna. Drzwi dodam gratis.
A więc (doskonale wiem, że zdanie nie zaczyna się od 'więc', ale to mój blog, więc sobie pofolguję). A więc kolor jest bliżej nieokreślony, można by powiedzieć, że to kolor bez koloru. Ani biały ani beżowy. Na opakowaniu było napisane 'Buttermilk' (maślanka) i chyba ta nazwa jest adekwatna do tego co widzę na ścianie. Otoczona więc maślanką zastanawiam się, czy kiedykolwiek dogonię angielskie standarty dotyczące wystroju wnętrz i chyba nie dogonię.
Dzięki Bogu, że nie dogonię! Córka znajomego mojego męża wydała bowiem na same zasłony (o zgrozo!) 3000 funtów (15.000zl)! To nie tylko nienormalna ale i niemoralna cena! Następnie, uwaga (!) nigdy tych zasłon nie założyła, bo przestały jej się podobać i sprzedała je na aukcji za 15 funtów!
Nasz salon będzie jak najbardziej nieangielski, nie tylko pod względem wydanych na jego remont pieniędzy. Będzie bowiem bez wykuszy, starych mebli, wiktoriańskich tapet i kwiecistych podnóżków. Będzie po naszemu, a ten kto chce zobaczyć jak, to już musi nas odwiedzić. Obiecuję przywitać mniej umorusana i pachnąca zdecydowanie lepiej niż w chwili gdy piszę ten post.
Dzisiaj kolejna zagadka, o wiele, wiele trudniejsza niż ostatnio. Ten kto zgadnie, dostanie ode mnie śliczną i bardzo praktyczną zakładkę do książki. Skąd dokładnie pochodzi tytuł posta?
Pa,
idę się myć.
Szkoda, że nie widziałam amarantowego różu :) a cytat pochodzi z twórczości jakiegoś słoweńskiego pisarza :P reszty nie powiem, bo wygooglałam, a to się nie liczy.
OdpowiedzUsuńZazdroszczę Ci tego pisania :* chyba już to mówiłam.
Kochana, nie słoweński, lecz słowacki... ale jesteś blisko:)
OdpowiedzUsuńGosik, a co do pisania...pisz! :)
OdpowiedzUsuńale super sie czytalo! szczegolnie ten slowacki tytul! nie wiem skad, ale chetnie sie dowiem :)
OdpowiedzUsuńa čítať knihy v slovenčine to je užasna skúsenosť! :)
Bea
Bea..
OdpowiedzUsuńVy mate tieto krasne, slovenske znacky! A tuto vetu, napisal veľmi slavny basnik menom Erik:) Maj sa pekne!:)