piątek, 28 września 2012

Reaktywacja.

Zupełnie nie wiem, kiedy ten piątek nadszedł.

Najpierw była sobota. W sobotę przyleciała Kamila. Śmiejemy się, że mieszka na stancji, ale mam nadzieję, że jej tam dobrze. Dzielna z niej baba. Ja taka dzielna nie byłam. Cudnie ją mieć tutaj, aż muszę się czasem uszczypnąć w rękę, by sprawdzić czy to prawda. W głębi serca mam egoistyczną nadzieję, że zadomowi się tu na dobre. Szkoda mi tylko tych, których zostawiła w Polsce. Odległość od tak wspaniałego człowieka może wydawać się paraliżująca.

Później była środa, a w środę byłam w szpitalu. Bałam sie jak smok soli ukrytej w owcy. Niepokoiła mnie wizja narkozy, ale dzięki Bogu,  obudziłam sie i jakoś  żyję. Opieka była fantastyczna i każdy uśmiechał się do mnie od ucha do ucha. Wszystko było dokładnie wyjaśnione, a co za tym idzie strach po drodze się ulotnił.


Po zabiegu, mój mąż bawił sie moim elektrycznym łóżkiem i pilotem sterował raz moje nogi raz głowę. Obawiałam się, że już tak zostanę w pozycji cyrkla, ale jakoś zaniechał zabaw z jak to nazwał, całkiem niezłym Wii. Później od szpitala dostałam ogromne pudełko jedzenia, w którym oczywiśćie nie zabrakło chipsów, ale rekompensowały je gruszki i brzoskwinie w syropie.

Generalnie opieka w szpitalu na szóstkę z plusem. 

Gdy wróciłam do domu czekało na mnie rysunek (od dziecka), kawiaty (od Kamili) i lody (od męża).

Jednak ważniejsi niż podarunki, byli oni - moi bliscy. Dzięki nim teraz leniuchuję, oglądam seriale, gram w Scrabble i piję herbatę w pękatym kubku...


I Panu Bogu chciałam podziękować szczególnie. Że przez cały dzień trzymał mnie za rękę i wycierał zagilony nos.

sobota, 22 września 2012

Teleportacja

Wczorajszy dzień obfitował w różne wiadomości i refleksje. Jednak najbardziej obfitował w spotkania.


Popołudnie spędziłam w  towarzystwie czarnowłosej Jowity. Ma piękny dom! Mieszka w sercu sadu. W ogrodzie pachniały dojrzałe jabłka i róże, a w jej wiejskim salonie pękało drewno w kominku. Siedziałam na pufie przy samym ogniu zajadając się murzynkiem z domowego pieca.  Nasze rozmowy nie są skomplikowane, nie jestem przy niej moim alter ego. Jestem sobą. Obmyślałyśmy biznes i kto wie, może coś z tego będzie, bo plan jest dobry. 


Wieczorem zaś byłam na spotkaniu ludzi, którzy pracują tak jak my z Dawidem w misjach międzynarodowych. Cóż za wieczór! Byłam jedną z najmłodszych osób, ale wcale mi to nie przeszkadzało. W Anglii bowiem o wiele lepiej dogaduję się z seniorami niż z ludźmi w moim wieku. Azjatyckie jedzenie, opowieści o Bangladeszu, Kongo czy Burundi były niezwykłe. Jest tyle dobrych ludzi na świecie, z sercem w odpowiednim miejscu. Jednak najbardziej wspaniałe było spotkanie z pewną starszą panią. Gdy usłyszała, że jestem z Polski, podeszła do mnie i powiedziała,że w 1949 mieszkała w Warszawie. Niesamowite! Jej tata był dyplomatą i wraz z nim pojechała do powojennej Polski. Jej opowieść była tak interesująca, że do końca wieczoru nie umiałam już się skupić. Moja wyobraźnia zaczęła działać na tyle intensywnie, że wszystkie myśli teleportowały się do zburzonej stolicy. 

A dzisiaj przyjeżdża Kamila. Znów obmyślam menu i prasuję pościel. Tylko kwiatów jeszcze nie mam, bo ostatnio od kwiatów bardziej lubię kolorowe liście.

wtorek, 18 września 2012

Edukacja cz.1

Wiele osób pyta mnie o szkolnictwo w  Anglii. Stąd też ten post. Dzielę więc temat na kilka części, bo jest on dość rozległy. Dodam tylko, że szkoła, to jedna z tych rzeczy, które bym z chęcią zabrała do Polski.

Szkoła podstawowa.

Szkoła podstawowa to tzw Junior School. Do zerówki idą dzieci, które ukończyły 4 lub 5 rok życia. W przypadku Oliego, były to tylko 4 latka, bo urodził się w sierpniu. Dzieci nie są przyjmowane ze względu na rok urodzenia tylko na miesiąc. Uczniowie są rekrutowani wedłyg urodzin - od września do sierpnia. Np wszystkie dzieci urodzone we wrześniu 2006 pójdą wraz z tymi, które urodziły się w sierpniu 2007. 


Czasami szkoła podzielona jest na Infant i Junior school. I tak jest też w przypadku szkoły Oliego. W szkole "Infant" są dzieci które ukończyły 4 lub 5 rok życia do 6 lub 7 roku życia. W zależności od miesiąca urodzin. Do "Junior school" dzieci chodzą aż ukończą 11 lat.


Wygląd szkoły

Mówię teraz o szkole Oliego, bo tylko z ją znam, nazwijmy to "od środka". Szkoła zbudowana jest na kształt plastra miodu, każda klasa ma dość małą salę na bazie kwadratu, z dwoma parami drzwi. Jedne dają bowiem wyjście bezpośrednio na boisko. Klasa ma kilka stolików również w kształcie plastra miodu, przy którym może usiąść 6 dzieci. Wyposażone są w tablicę multimedialną, dwa komputery, zabawki i masę pomocy naukowych. W szkole jest też oddzielna sala informatyczna, biblioteka, kuchnią dla dzieci ( same w niej czasem gotują pod okiem pań), stołówka  i basen.
My mamy to szczęście, że mieszkamy niemalże na wsi, więc szkoła Oliego otoczona jest parkiem ze stawem, w którym dzieci w ramach zajęć z biologii łowią ryby.
Na boisku są drabinki, drewniany pociąg, rowerki i hulajnogi. Hulajnogą zresztą można też do szkoły przyjechać, bo jest dla nich specjalny "parking".

Zajęcia w infant school

Każda klasa ma swoją nazwę. W zeszłym roku Oli był w "Pszczółkach" teraz jest w "Jeżykach".
Do szkoły dziecko przychodzi w mundurku, z tzw "Book Bag", którą niesie pustą, ale w szkole wkładaną ma w nią książeczkę do czytania, czasem list do rodziców, prace, które wykonał w szkole. Oto i ona: 




Do szkoły zabiera też "Lunch box" w  którym ma drugie śniadanie. Można stołować się w szkole, ale jedzenie niestety nie należy do najzdrowszych.

Już w zerówce dzieci uczą się pisać i czytać. Wszystko jednak odbywa się w miłej atmosferze i już pod koniec roku dziecko zna cały alfabet i umie rozpoznać wszystkie litery i zbitki głosek. Umie też napisać swoje imię i przeczytać proste wyrazy jak "the", "at", "me". Nauka czytania w języku angielskim jest o wiele trudniejsza niż w języku polskim. Dzieci muszą bowiem nauczyć się czytać wzrokowo i zapamiętywać całe słowa. Nie ma bowiem tak usystematyzowanych regół jak w j. polskim.

Dzieci u Oliego w szkole mają tzw "tygodnie tematyczne" i w ramach danego zagadnienia odbywa się nauka wszystkich przedmiotów. Np. jeśli jest tydzień o pociągach, to liczą pociągi, czytają książki o pociągach, jadą pociagiem na wycieczkę i uczą się o ich historii. W następnym tygodniu może być tydzień o dinozaurach lub o planetach. Pamiętam jak raz Oli miał tydzień o superbohaterach i wnieśli im do sali mini sprzęt  do ćwiczeń (bieżnię, rowerek itp) by ćwiczyli mięśnie jak  Spiderman. Szyli też sobie sami peleryny (igłą i nitką) i uczyli piosenek o Batmanie.

Chodzą raz na pół roku do teatru, raz na dwa miesiące jadą  na jednodniową wycieczkę. 

W każdej klasie uczy jeden nauczyciel, który ma asystenta, tak więc są 2 panie na około 20 osób. W Infant School nie ma ocen. Są tylko naklejki za dobrze wykonane zadanie lub za dobre zachowanie. Każde dziecko ma też specjalną książkę, w której zapisywany jest jego rozwój intelektualny i społeczny, wklejane jego zdjęcia i wybitne osiągnięcia. Nie ma ocen negatywnych, są tylko dziedziny, z których musi się poprawić. Jeśli z czymś nie daje sobie rady przyznawany jest mu korepetytor. Oli rok temu miał korepetycje z agnielskiego,które trwały tak długo aż zaczął sam mówić. Dziecko nigdy nie jest zostawiane na "powtórzenie klasy". W szkołę może się angażować każdy rodzic, pomagać  i współprowadzić lekcję. Praca domowa jest nieobowiązkowa i tylko raz w tygodniu. Dzieci chodzą do szkoły od poniedziałku do piątku. Wszystkie zaczynają zajęcia o 9:00 i kończą o 15:00. 

Wychowanie

Anglicy przywiązują ogromną wagę do dobrych manier, więc na to  kładą dość duży nacisk. Słów please i thank you nigdy nie jest za wiele. Can you pass me this toy PLEASE? Can I have a drink PLEASE? Can you help me PLEASE? Myślę, że ucząc języka angielskiego w Polsce powinno się na to zwracać uwagę. Ja musiałam się tego nauczyć tutaj. 

Dzieciom zwraca się uwagę tylko pozytywnie. Na początku trochę nie wierzyłam w tę metodę, ale ona naprawdę działa. Tzn. jeśli dziecko np wierci na lekcji nauczycielka mówi "Show me your best manners please" lub "Try to make a different choice" . W angielskiej szkole nie usłyszysz To dziecko jest niegrzeczne. Ty jesteś niegrzeczny, niedobry. Jak się będziesz tak zachowaływał, to nikt Cię nie będzie lubił. Raczej powiedzą Wiem, że umiesz to zrobić lepiej, Pokaż jaki potrafisz być grzeczny, Jeśli będziesz się dzielił, to zyskasz wielu przyjaciół. Itd, itd, itd Powiem Wam jedno: tutaj to naprawdę działa. Wystarczy, że nauczycielka w klasie Oliego podniesie palec, a wszystkie dzieci z potworków zamieniają się w aniołki. Do klasy Oliego chodzi chłopiec z ADHD, który jeszcze rok temu bił wszystkie dzieci jak popadnie, opluwał je i zabierał im zabawki. Szkoła zorganizowała mu coddzienne zajęcia z psychologiem i dodatkowego asystenta. Dzisiaj to dziecko jest nie do poznania.  Oli ma w klasie nie tylko wspomnianego chłopca ale też autystyczną dziewczynkę i klasa funkcjonuje doskonale

Za kontynuację złego zachowania mimo ostrzeżenia jest kara, tzw time out. W Polsce bliżej znane jako "karny jeżyk" ;)
.

Starczy na dzisiaj. To bardzo duży temat. Ja lubię angielską szkołę. Oli nie jest w niej numerem  z dziennika, ani chłopcem z Polski.  Każdy nauczyciel z dyrektorem na czele musi znać imię każdego dziecka zanim jeszcze przekroczy próg szkoły, nawet jeśli go nie uczy. Nauczyciel wita dziecko przy drzwiach słowami "Dzień dobry Oli". Generalnie wszystko przebiega w pozytywnej atmosferze. Dyrektorka wpada na lekcje i np rozdaje dzieciom gruszki, bo akurat przywiozła ze sobą albo zjada razem z nimi lunch.  Nie ma dzieci złych, są dzieci źle uczone, źle wychowywane. Mam wrażenie, że tutaj bardziej jest szanowana indywidualność dziecka, rozwija się jego mocne strony, mobilizuje do działania i samodzielnego myślenia. A co najważniejsze - szkoła jest przyjemna. Dzieci uczą się bawiąc i to jest naprawdę fajne.

c.d.n

P.S  Moje pięcioletnie dziecko wczoraj po raz pierwszy przeczytało całe zdanie po angielsku :) Oto ono:
In the car. :))  Dumna mama!:)))


środa, 12 września 2012

No nie jest.

Dzisiaj.

Obudziłam się o 7.20 . Mój mały człowiek przydreptał, zaplótł wokół mnie swoje ręce i szepnął "Dzień dobry kwiatuszku". Dzień dobry kochany synku.

Wczoraj.

Moje dziecko wraz z Marysią lat 7, Kubą lat 5 rwali jabłka. Biegali z patykami po sadzie i strącali zupełnie niedojrzałe owoce. Wchodzili na drzewo i zjadali twarde, zielone gruszki machając nogami w powietrzu. Oliego ugryzła osa, Marysia zdarła kolano, Kuba umorusał buzię.

Ja z Jowitą piłam kawę i patrzyłam na słońce. Jowita słucha, ja słucham. Lubię ją. Włączyłyśmy radio i udawałyśmy, że znamy się od stuleci. 

Dzisiaj. 

To mój mąż mnie obudził. Połaskotał w stopę. Nie lubię tego, a jednocześnie lubię bardzo.

Wczoraj.

Położyłam się na sofie. Ułożyłam poduszkę pod głowę, zaciągnęłam koc pod samą szyje. Popatrzyłam na ilość książek, które żyją już własnym życiem zajmując wolną przestrzeń w salonie. Zamknęłam oczy i pomyślałam "Nie jest źle". 



czwartek, 6 września 2012

Zameldowana.

Nie pisałam aż miesiąc. No może dwa. Nie było mnie. Byłam w fantazji, niebycie, na innej planecie, która czasem mam wrażenie, że nie istnieje. Co robiłam? Wąchałam powietrze. Godzinami. Jadłam maliny. Kilogramami. Myślałam. Metrami.

Już jestem w domu, nie - domu. Jest ciepło, a nawet gorąco. Wczoraj po miesiącu rozłąki zobaczyłam swojego męża, który jest chyba jakimś marzeniem sennym. Lepszego człowieka nie znam. I nie poznam.

To chyba na tyle. Jeszcze nie zdążyłam rozpakować walizki, a co dopiero głowy.