Zupełnie nie wiem, kiedy ten piątek nadszedł.
Najpierw była sobota. W sobotę przyleciała Kamila. Śmiejemy się, że mieszka na stancji, ale mam nadzieję, że jej tam dobrze. Dzielna z niej baba. Ja taka dzielna nie byłam. Cudnie ją mieć tutaj, aż muszę się czasem uszczypnąć w rękę, by sprawdzić czy to prawda. W głębi serca mam egoistyczną nadzieję, że zadomowi się tu na dobre. Szkoda mi tylko tych, których zostawiła w Polsce. Odległość od tak wspaniałego człowieka może wydawać się paraliżująca.
Później była środa, a w środę byłam w szpitalu. Bałam sie jak smok soli ukrytej w owcy. Niepokoiła mnie wizja narkozy, ale dzięki Bogu, obudziłam sie i jakoś żyję. Opieka była fantastyczna i każdy uśmiechał się do mnie od ucha do ucha. Wszystko było dokładnie wyjaśnione, a co za tym idzie strach po drodze się ulotnił.
Po zabiegu, mój mąż bawił sie moim elektrycznym łóżkiem i pilotem sterował raz moje nogi raz głowę. Obawiałam się, że już tak zostanę w pozycji cyrkla, ale jakoś zaniechał zabaw z jak to nazwał, całkiem niezłym Wii. Później od szpitala dostałam ogromne pudełko jedzenia, w którym oczywiśćie nie zabrakło chipsów, ale rekompensowały je gruszki i brzoskwinie w syropie.
Generalnie opieka w szpitalu na szóstkę z plusem.
Gdy wróciłam do domu czekało na mnie rysunek (od dziecka), kawiaty (od Kamili) i lody (od męża).
Jednak ważniejsi niż podarunki, byli oni - moi bliscy. Dzięki nim teraz leniuchuję, oglądam seriale, gram w Scrabble i piję herbatę w pękatym kubku...
I Panu Bogu chciałam podziękować szczególnie. Że przez cały dzień trzymał mnie za rękę i wycierał zagilony nos.
ojej nie wiedzialam ze szpitalowalas...mam nadzieje wszystko dobrze!!! Caluski zza drugiej strony muru Hadriana!
OdpowiedzUsuń