piątek, 28 grudnia 2012

To ci dopiero prezenty!

No dobra! Kto ma najsuperowszych przyjaciół? No kto? JA! Ja mam najcudowniejszych, najkochańszych i najlepszych przyjaciół na świecie! Nie ważne, że żaden z nich nie jest w Anglii. Wolę ich - pięknych, kochanych, wiernych, wytwałych - daleko, niż byle jakich blisko.


Dzisiaj dostałam dwie przesyłki. Jedna z nich to podarunek od przyjaciółki, która robi najlepsze prezenty na świecie. W kopercie był film. Tak fajny i ciepły, że tylko ona mogła mi go wysłać z okazji Świąt. Dziękuję. Jak zwykle mnie zaskoczyłaś!!!

W drugiej przesyłce było coś bardzo wyjątkowego. Był to kawałek dnia. Urwana chwila. To podarunek od trzech cudownych kobiet, które są mi bardzo bliskie i nigdy, przenigdy nie chcę by zniknęły z mojego życia. Nawet jeśli jedna będzie najlepszą bizneswoman w Łodzi, druga cudownym lekarzem w Niemczech a trzecia najbardziej kobiecym i przejmująco pięknym (na zewnątrz i w środku) poligrafem na świecie. 


Oprócz kartki dostałam od nich:
  • Zużyty bilet MPK
  • Zużyte bilety do kina na film Atlas Chmur 
  • Kupony na hamburgery w McDonald (to na pewno od przyszłej pani doktor, która lubi zarówno zieloną herbatę i sushi oraz fatalnie niezdrowe kebaby i pizzę :) )
  • Serwetki z ulubionej kawiarni jednej z nich, gdzie pewnie grały w Scrabble i obmyślały plan na życie.
  • Bon do Kappahl'a z 25% zniżką na męskie ciuchy :)


Do tego niebanalne życzenia. Idealny prezent.



Wcześniej dostałam jeszcze jeden prezent. Od jeszcze innej osoby, która zadzwoniła w Wigilię i życzyła Wesołych. I choć zabuli za rachunek fortunę, chcę by wiedziała, że ta chwila była tego warta. Dostałam od niej też książkę. W sumie to nie ja, tylko Oli. Dziękujemy!
Chylińska pisarką, ho ho, kto by pomyślał! 

Dla Was w podziękowaniu, cudowny Bruno Mars! Koniecznie przystojny brunet ( to dla Strumyczka albo Promyczka, nie wiem która jest która). Dziękuję również mojej kochanej przyjaciółce, która przysłała ręcznie zrobioną kartkę z Lafayette i mojej cudownej A. co teraz w Polsce, choć zazwyczaj w ciepłej Chorwacji. Dziękuję za piękne życzenia i zaproszenie ( już się nie mogę doczekać, kiedy z niego skorzystam).



 Kocham Was!







piątek, 21 grudnia 2012

Nawet karp tu nie pomoże

Krok za krokiem, krok za kroczkiem, idą Święta, idą Święta... Dzisiaj od rana śpiewa mi w głowie ta piosenka. Trójkowy przebój o karpiu jest nadzwyczaj melodyjny.  

W tym roku Święta spędzamy w Crowborough z powodów wielu. Zbyt wielu.
I jak zwykle w tym okresie szczególnie tęsknię. Tutaj Świąt nie czuć jak w Polsce.
Nie ma kolejek do piekarni ani do sklepu mięsnego. Nie ma śniegu, tylko deszcz jak zwykle. Nie ma panów sprzedających choinki na dworze.  Nie ma tego "czegoś" nienazwanego, wyjątkowego. 


Przede wszystkim zaś, nie ma spotkań rodzinnych. I tego brak najmocniej.




niedziela, 16 grudnia 2012

Crème de la crème

Czas przygotować się do Świąt. W sumie jest tak jak chciałam - leniwie i spokojnie. Prezenty mam kupione, kartki wysłane, dom w miarę posprzątany. Teraz rozkoszuję się samą esencją. Creme de la creme.

Każdy jakoś świętuje. Nawet ateiści, bo klimat Świąt udziela się każdemu... 

Ja świętuję narodziny Chrustusa i zwykle nie piszę o wierze, ale tym razem będzie inaczej. Wiara w Jezusa indetyfikuje mnie bowiem jako człowieka, więc dzisiaj, w okresie przedświątecznym, napiszę tylko o tym.


Każdy z nas widział kiedyś Bożonarodzeniową szopkę. Niektórzy z nas mieli nawet szansę obejrzeć szkolne Jasełki. Trzej królowie podążają  za gwiazdą widzianą na wschodnim niebie, by zobaczyć króla zapowiedzianego przez proroków. Według nich bowiem miał narodzić się w Betlejem. Dlaczego był królem? Bo był Zbawicielem, odkupicielem każdego z nas, Synem samego Boga, choć oczywiście nie każdy chciał w to uwierzyć. Według linii genealogicznej, był też potomkiem pierwszego człowieka Adama, a co za tym Dawida (tego co  zabił Goliata).  Linia Dawida była linią królewską. Dlatego też Herod tak bardzo obawiał się Jezusa i kazał go zgładzić, wiedział bowiem, że mógłby zająć jego miejsce i zostać królem Izraela.

Jednak od początku...

Na początku Bóg stworzył niebo i ziemę (tę historię znają wszyscy ). Szóstego dnia Bóg stworzył człowieka na swoje podobieństwo i nadał mu imię Adam ( z hebrajskiego adam - ludzie, akadyjskiego ad-mu zrodzony, stworzony ) i dał mu kobitkę, Ewę ( z hebrajskiego hawwa; dająca życie). Byli oni doskonali, nie znali bólu, trosk, chorób ani smutku. Chodzili sobie po rajskim ogrodzie i rozmawiali z Panem Bogiem. Bóg pozwolił im jeść wszystko, zarządzać wszystkim, oprócz jednego: nie pozwolił im zrywać owoców z drzewa poznania. Niestety, wiemy jak się to skończyło. Adam i Ewa nie byli w stanie opanować ciekawości i skuszeni przez węża, zjedli jabłko z zakazanego drzewa. Wtedy musieli opuścić ogród i poznali co to jest samotność, choroba, zło i grzech. Grzech coraz bardziej oddalał ludzi od Boga. Tak bardzo oddalał, że  woleli wierzyć we wszystko inne, tylko nie w Niego. 

W Starym Testamencie czytamy o tym, jak można było odkupić grzechy składając różne ofiary (synogarlice, kozy, owce , jedzenie). Składając ofiarę próbowano przebłagać  Boga za  grzechy. Jednak było to chwilowe, ludzie usilnie starali się być dobrzy, ale jak to zwykle bywa, niezbyt im to wychodziło. Zapłatą za grzech była niestety śmierć. Nie nagła i natychmiast, tylko śmierć duchowa. Ludzie, którzy grzeszyli nie mogli ani poznać Boga, ani usłyszeć ani zrozumieć. Niestety na koniec końców, po śmierci fizycznej, nie mogli też Boga zobaczyć.

I tutaj Bóg miał plan. 

Postanowił wysłać swojego Syna, Boga w ludzkim ciele. Świętego nad Świętymi, który jako jedyny mógł zmazać grzech na zawsze. Jego śmierć była śmiercią zaplanowaną, nieuniknioną, jednak zupełnie innej wartości niż śmierć  zwierząt składanych w ofierze. Chrystus był Bogiem, a więc bez grzechu, ale w ludzkim ciele - tak samo znoszącym cierpienie, samotność i smutek jak wszyscy inni ludzie. Zrodzony z kobiety i Ducha Świętego był ofiarą doskonałą.  Jego przelana krew dała życie wieczne wszystkim, którzy w niego wierzą. 

Oto powrót do poczatku.
Do Świąt Bożego Narodzenia. 

Jezus Chrystus nie narodził się, bo Bóg miał taki kaprys. Nie narodził się byśmy mogli dostawać prezenty albo ubierać choinkę ( choć nie zaprzeczam, że to bardzo miłe :-) ). Narodził się, aby umrzeć za grzechy wszystkich ludzi i  by każdy, kto w Niego wierzy mógł żyć nie tylko wiecznie po śmierci, ale też po to, by tu na Ziemi, można było z Nim mieć relację, która została zerwana w dniu gdy pierwsi ludzie opuścili rajski ogród. Dlatego też trzej królowie, którzy tak naprawdę byli  uczonymi, przynieśli Chrytusowi dary: złoto - na znak tego, że Jezus jet królem,  kadzidło - na znak, że jest najwyższym kapłanem i mirrę - jako symbol żałoby po jego przyszłej śmierci (mirrą balsamowano ludzi), ale też uzdrowienia, czyli zmartwychwstania (mirra ma właściwości lecznicze).

 Kochani czytacze, na koniec życzę Wam cudownych, spokojnych Świąt Bożego Narodzenia. Niech ten czas upływa Wam w rodzinnej atmosferze, zdrowiu i radości. Życzę Wam by piec był aż czerwony od gotowania uroczystych potraw, choinka była piękna i kolorowa, prezentów by było bez liku i uśmiechu rozciągniętego aż do obojga uszu. 

Jednak najbardziej ze wszystkiego życzę Wam Bożej obecności i chociażby nanosekundy chwili, w której poczujecie, że On naprawdę jest.




czwartek, 13 grudnia 2012

Dumna mama

Moje pięcioletnie dziecko stało dzisiaj na szkolnej scenie. Śpiewał głośno i wyraźnie "This is the good Shepherd who cares of each one of you". Był gospodarzem domu, który powiedział Józefowi, że  nie ma miejsca w gospodzie. Patrzyłam na jego gołe stópki i sukienkę, która go przykrywała i byłam najdumniejszym człowiekiem na Ziemi. Dał sobie radę lepiej niż mogłabym się spodziewać. Pięknie i głośno powiedział swoją kwestię z akcentem, którego mogę mu tylko pozazdrościć. 
Przedstawienie szkolne, grudzień 2012
Shepherd's Delight






Na prawo:  klasy Jeżyków i Krecików, grające w przedstawieniu Shepherd's Delight.








Na lewo: mój synek z kolegami. 

poniedziałek, 10 grudnia 2012

Los na loterii

Dialogi w Anglii są czasami bezcenne, magiczne, wyjątkowe. Tak też było i tym razem, gdy wracałam wieczornym autobusem z Tunbridge Wells.

Rozmowa z kierowcą autobusu, siwym panem z brodą w podeszłym wieku.

Ja: Czy może pan się zatrzymać na dole przy Montargis Way?
Kierowca autobusu: Oczywiście, gdzie dokładnie?
Ja: Tam przy skrzyżowaniu, tuż przy górce.
Kierowca: Dobrze. A Pani z Crowborough?
Ja: Nie. Z Polski.
Kierowca: Dzień dobry (po polsku).
Ja: Dzień dobry (uradowana). A pan kiedyś był w Polsce?
Kierowca: Tak, przez pięć lat prowadziłem tam autobus. W Zakopanem, Katowicach, Wrocławiu. O tak, Wrocław był taki piękny. I Tatry. Tatry były zjawiskowe. Cudowne.
Jeśli wygrałbym  los na loterii i mógłbym wybrać nagrodę, to tą nagrodą byłoby być tam, w Polsce.
Ja: Naprawdę? To zupełnie jak ja. Ja też chciałabym tam być.
Kierowca: To jeśli wygram taki los, to panią odnajdę i pojedziemy razem.
Ja: Dobrze, trzymam pana za słowo.

Tutaj autobus się zatrzymał i pobiegłam do domu ubierać z dzieckiem choinkę. Pana pewnie nigdy nie zapomnę, bo tak to już z moją pamięcią jest, że zatrzymuje takie chwile na zawsze.


środa, 5 grudnia 2012

Spokojnie, to tylko śnieg!

Pada śnieg, Pada śnieg
Lecą z nieba gwiazdki
A Olinek i mamusia
Tańczą wygibaski
 
Taką oto piosenką zaczął się dzisiejszy dzień. Postanowiłam utrzeć nosa smutkowi i przegoniłam go wraz z pierwszym śniegiem. Śnieg piękny, puszysty, biały. Wielkie płatki spadały szybko na ciepły grunt. Jedne topiły się już w locie, inne dopiero na ziemi, jeszcze inne przetrwały aż do południa. Biały, piękny śnieg. On zawsze jest jak carte blanche, tabula rasa, ab ovo... W końcu dzisiaj jest dzisiaj a jutro jest jutro, jak już słusznie zdążył ktoś zauważyć.
 
Oli wybiegł z domu jakby poparzył go prąd, brudną rękawiczka przejechał po niskim murku i zgarnął kulkę śniegu. Mamoooo, buch. Dostałam w oko, ale trudno. Jestem w stanie się poświęcić dla tej chwili radości mojego synka. Pobiegliśmy do szkoły z piosenką na ustach. Wielkim ślizgiem dotarliśmy pod drzwi klasy. Po drodze spotkałam trzy mamy:


Ja: Good snowy day!
Mama nr 1: I hate snow!
 
Ja: Good snowy day!
Mama nr 2: Oh, I hope it will not last too long.
 
Ja: Good snowy day!
Mama nr 3: At least children are happy...
 
Co z tymi mamami? Nie wiem. Ja śnieg lubię bardzo. Wydaję się jednak, że jestem wyjątkiem wśród dorosłych mieszkających w Crowborough.
 
Dzisiaj był to tylko centymetr śniegu. Lotnisko w Stansted zamknęte, szkoły zastanawiają się czy nie odesłać dzieci do domu. Koleżanki w pracy obawiają się, że nie dostaną chleba w sklepie. Śnieg już dawno się roztopił, ale panika pozostała.
 
Spokojnie, to tylko śnieg!
 
Biały puch zasmucił się  słysząc te wszystkie narzekania i wrócił do nieba skąd przybył. A  biedak chciał tylko byśmy go docenili  i zaśpiewali mu zimową piosenkę.


 

wtorek, 4 grudnia 2012

Wisienka.

Wczorajszy dzień był wisienką na torcie.  Tą wisienką była Kamila.


Biegając w błocie dogoniłyśmy pociąg w ostatniej sekundzie. Po polsku ( nie wiedzieć czemu właśnie po polsku ) krzyczałyśmy "Poczekajcie na nas, poczekajcie". Poczekali. W ostatniej chwili wsiadłyśmy do wagonu, czerwone z wysiłku i ze śmiechu jednocześnie. W zabłoconych butach dojechałyśmy do Uckfield, miejscowości  zaraz obok mojej, ale z większą ilością kawiarni i sklepów. Spacer po rozświetlonej ulicy był piękny. Choinka ubrana w kiczowate wstążki śpiewała "I will feel so lonely without you this Christmas" co wpasowało się idealnie w klimat jaki miałam w sercu.
Będzie mi jej brakować.  Będzie mi brakować śmiechu do bólu brzucha, gier we wszystkich znanych nam językach, spotkań przy kawie i rozmów do wykończenia słów w gardle. Będzie mi brakować jej walki o niezależność, czerwonych kaloszy i słodkiego towarzystwa. Jej ciągłej gonitwy za bieganiem. Chęci wstania o siódmej rano by móc przemierzać górki w różowych Nike'ach, po czym ignoruje budzik, przykrywa się kołdrą i śpi aż nie obudzi jej alarm przeciwpożarowy.  Będzie mi brakować babskich wyjść do kawiarni i wspólnych dyskusji o wyższości polskiej marchewki nad angielską. Najbardziej jednak będzie  brakować  mi jej samej. I choć nadal będzie na skype, to już nigdy nie będzie to samo...
 
 
Powoli przyzwyczajam się do myśli, że wszystkie moje przyjaciółki są daleko. W Polsce, w Stanach, w Chorwacji. Żadna z nich jakoś nie znajduje się bliżej niż 1000 km stąd. A jak już jedna spróbowała zakorzenić się całkiem blisko, to wraca po dwóch miesiącach, choć obiecywała, że zostanie minimum na rok. Obiecanki cacanki, a głupiemu radość.

Przywyczaiłam się, że moim jedynym przyjacielem, który jest przy mnie, pozostaje mój mąż. Nauczył się doradzać czy żółty szalik pasuje do czerwonej kurtki i czy kupić torebkę Cath Kidston w zielonym kolorze. Znosi ostry zapach lakieru do paznokci w salonie i stos katalogów H&M w sypialni. Jednak żeby nie wiem jak się biedak starał, nigdy nie zastąpi mi babskiego towarzystwa.
Przecież baby są jakieś inne...


Kamyczku dziękuję, że byłaś. Powodzenia, gdziekolwiek życie wyrzuci Cię na brzeg.
Lov u.