Mojego męża nie ma od 8 dni, a mam wrażenie, że minął miesiąc. On z Bengalskimi sierotami świętuje Bengalski Nowy Rok, a ja gotuję pomidorówkę na wolnym ogniu. A w sumie zupę Romana, jak nazwał ją Oli. Życie w Crowborough płynie swoim zwyczajnym rytmem. No może z wyjątkiem trochę cieplejszego powietrza i większej ilości żonkili. Zza morza rozmawiam z przyjaciółmi, którzy kwitną. A nawet rozkwitają na wiosnę. Oli składa i rozkłada LEGO, wpatrując się ukradkiem w zdjęcie w katalogu, na którym widać wielkie pudełko za 100 funtów. "Będę je miał" mówi. Nawet nie pytam skąd, bo wiem, że odkłada na nie każdego pensa, nawet znalezionego na ulicy.
Życie w Crowborough płynie powoli. Po niedzielnej wizycie w Brighton uświadomiłam sobie jak bardzo przestałam pamiętać miasto. Życie miastem. Bycie miastem. Oddychanie miastem. Tęsknię za pamiętaniem. Tęsknię za obcasem, który wbija się w kwadratową studzienkę.
No i jest moja mama. Mamusia. Mamunia. Mamulka. Robi placki na śniadanie i kotlety na obiad. Składa pranie i rozwiesza nowe na suszarce. Przesadza z Olim konwalie i uśmiecha się, gdy on ratuje dżdżownice podnosząc je z chodnika. Nie jest idealna, ja też nie jestem. I choć nam dobrze, to mój mąż mógłby już wrócić i zrobić mi kawę z cynamonem.
Jakoś tak się załzawiłam przy tym wpisie :*
OdpowiedzUsuńMagda, matko kochana, ja tez najbardziej lubie jak mi maz robi kawe, robi z taka wypasiona pianka i czekolada....a brawa dla Olisia, moj syn niestety nie umie oszczedzac :(
OdpowiedzUsuń