poniedziałek, 16 grudnia 2013

Gdyby

Gdyby spadł śnieg zapachniałoby igliwiem. Bez śniegu choinka nie pachnie.

Przenikam zaś piernikiem, imbirem i cynamonem. Wykrawam różne kształty: serca, gwiazdy i korzenne ludki. Ciasto jest miękkie, lepi się łatwo, miód zostaje na palcach, mąka na mojej bluzce. Wykrawam więcej serc, gwiazd i korzennych ludków. Wkładam gałązki do wazonu, zawieszam na nich plastry pomarańczy i namawiam syna, by zamknął oczy i marzył.

8 nocek zostało - mówi.  Zrobisz mi kakao z piankami?
Kubek parzy jego małe rączki. Kakao wypija powoli,  potem szepce do ucha dziękuję. Tak naprawdę to ja dziękuję jemu. Dziękuję Bogu. Że go mam.

Gdyby spadł śnieg roztopiłabym czekoladę w rondelku i włożyła ją pod zimową, miękką jak śmietna masę. Zastygłaby w kształcie moich myśli.  A potem połamałabym ją i podzieliła między domownikami jak kruchy opłatek.

Zamiast wypowiadanych życzeń popłynęłaby wdzięczność.

Hej, radio! Zaśpiewaj mi piosenkę!






wtorek, 15 października 2013

Gwiazda dnia

Po tygodniowej przerwie Oli wrócił wczoraj do szkoły.

Rebecca: Oli, tak za Tobą tęskniłam! Cały tydzień myślałam kiedy wrócisz.

Aron, Arthur,Angus i Luca rzucili mu się na szyję

A po lekcjach, gdy odbierałam Oliego, podszedł do mnie Cameron, największy łobuz w klasie i mówi:
Proszę pani ja się tak bałem, że Oli już z Polski nie wróci. Patrzyłem na puste krzesło w  i ciągle za nim tęskniłem. Bez niego było tak smutno w klasie. Jestem dzisiaj bardzo szczęśliwy, że już jest.

Oli powiedział, że był to najfajniejszy dzień w szkole jaki kiedykolwiek miał. Chyba był dzisiaj gwiazdą dnia.

W takim razie częściej musimy latać do Polski.


czwartek, 3 października 2013

Sofia 1999

O tym co znaczy prawdziwa przyjaźń po raz pierwszy przekonałam się w 1999 roku. Miałam wtedy 18 lat.  Razem  z moim kuzynem i jego trojgiem przyjaciół siedzieliśmy w centrum Sofii w Bułgarii. Graliśmy w karty, patrzyliśmy w niebo i wspinaliśmy się na pomnik człowieka z czasów komunizmu. Była noc, godzina pierwsza, może pierwsza trzydzieści. Gdy wracaliśmy do domu, oddalonego o 40 minut jazdy żółtym tramwajem, żadna komunikacja już nie działała. Wróciliśmy więc na pieszo. Po dwóch godzinach wędrówki byliśmy pod naszym blokiem.

Wtedy jeden z przyjaciół mojego kuzyna powiedział, że chyba zgubił telefon. Była może trzecia, a może trzecia trzydzieści. Wszyscy spojrzeli po sobie i nie mówiąc ani słowa, zawróciliśmy spod bloku i aż do centrum Sofii chodziliśmy ponad trzy godziny w poszukiwaniu zgubionego telefonu.

To  jest właśnie prawdziwa przyjaźń.


P.S Poszukiwanie telefonu w nocy okazuje się jednak niczym w porównaniu do tego co robią dziś dla mnie inni. 


wtorek, 1 października 2013

Moi.

Cudowni przyjaciele, zamykam w Was w liściach dębu. Układam z Was w kolaże i witraże. Patrzę na Was przez szybkę.
Za Wami wszystkimi tęsknię. Śnicie mi się w nocy, przychodzicie w dziennych marach. Rozmawiamy o wierszach, pocałunkach zielonych, białych rumieńcach. W modlitwy Was układam, rysuję w szkicowniku, piszę listy na wodzie.

Mam do Was szczęście, do tych starych przyjaciół i do tych całkiem nowych. 



wtorek, 24 września 2013

Powroty

Przerażona jestem forami w internecie na temat historii ludzi powracających z imigracji. Czy w Polsce jest aż tak źle? Czy nie ma nadziei na normalne życie? Jedna pani napisała, że wróciła z 12 letnia córką, która nie mowiła po polsku, całkowity brak pomocy ze strony szkoły, traktowana na równi ze wszystkimi, choć jej wiedza z języka polskiego bardzo odbiegała od reszty klasy. W pracy managerowie traktują z góry, u lekarza z góry, brakuje pieniędzy na wyjście do kina i teatru za którym tak tęskniła. Czy naprawdę nie ma do czego wracać? Czy aż tak źle jest w moim kraju nad Wisłą?

Boję sie tam wrócić. Nic tu nie muszę. Myśleć nie muszę, walczyć nie muszę, samo się dzieje. Każdy mi za wszystko dziękuję, jak prosi to najpiękniej jak się da. Nikt nic nie każe, zawsze pyta czy mam ochotę.  Mam na kino i na kawę. Nikt nie narzeka, nigdy.

Boję się zostać. Boję się samotności za ścianą. Braku rozmów o Ghandim i Putinie. Boję się braku relacji, rodziny. Boję się zamiany ludzi na aktywności. Braku mamy na moich urodzinach. Że syn przestanie mówić w moim języku. Że nie będzie znał kuzynek i kuzynów, a jego jedynymi bliskimi będziemy my. 


Emigracja zmienia wszystko. Odzwyczajasz się od trudów życia a jednocześnie tęsknisz za nienazwaną rzeczywistością, za pachnącą pajdą chleba. Powrót jest trudny, bo Polska nie czeka z otwartymi ramionami, trzeba sobie radzić samemu. Zostać tutaj też sobie nie wyobrażam. Jestem obca, zawsze będę, czuję to i będę czuć. W moich żyłach płynie podwójnie słowiańska krew i nijak tu nie pasuję. 

Gdyby nie nadzieja jakiej się kurczowo trzymam. Gdyby nie obietnica, której trzymam się jeszcze mocniej... powroty, nawet te w wyobraźni, nie byłyby możliwe.






wtorek, 17 września 2013

Zorza.

Nie wierzy się łatwo. Wiary nie można kupić na straganie. Wzięłabym wtedy kilogram albo dwa. Rajskie ptaki nie siedzą na moim oknie i nie śpiewają. Po parapecie skaczą wróble i rudziki pytając mnie o drogę. 

A droga moja jest trudna. Wymaga zaufania, pewności, że realizuję plan. Wstaję rano i widzę deszcz, cierpiące dzieci w szesnastu krajach świata. W tym i w moim. Nie wiem czy cierpienie uszlachetnia, przenika raczej do szpiku kości, rozdziela na pół, łamie. Depresja zatruwa rodziny, bieda powoduje śmierć, głód zamienia się w desperację. Choroba zabiera nadzieję. Samotność popełnia samobójstwa.

I Ty. W tym wszystkim. Niewidzialny dla nikogo. Widzialny dla każdego. We wrólbu i rudziku, w oczach dziewczyny, która dostała nadzieję na chodzenie. W uratowanym dziecku, w zapachu konwalii, w budowie ucha, w kolorach zorzy. Zamykam oczy, cicho szepczę bądź. Inaczej ciężko się oddycha. 

poniedziałek, 16 września 2013

Tatuaże.

Beznadziejny przypadek. Bum, bum. Trach. Ktoś wrzucił kamień w okno. Przeleciał przez podwójną szybę. Trafił prosto w serce. Czuję jak mdleję i tęsknię za tym głupim domem. Wszystko wokół wiruje; kartki i kalendarze, jesienne liście i stare pocztówki. 

 Strach na wróble sam się ze strachu rozsypał. Kręcę piruety i rozrzucam ręce w górę. Odchylam głowę do tyłu i obracam się coraz szybciej. Obejmuje mnie wiatr i zapach malin. Szybciej, szybciej! Biegnę. Przeskakuję przez stary płot i dziurę w drodzę. Mijam  świerszcze i motyle, koty, maki i krowy stojące na polu. Biegnij mała, biegnij! Biegnę więc zachłannie połykając strugi deszczu.

Twarz mam mokrą od ulewy, włosy sklejają się w grube strąki. Słońce pali mi policzki. Śnieg wpada za szalik i mrozi mi kark. Nie ruszyłam się nawet o centymetr, choć biegłam dniem i nocą. Ach, głupoto moja, przyjaciółko naiwna! W zakamarki świetliste mojej duszy zaglądasz, rozdzierasz myśli, kręcisz zwoje. Stop.

 Ave.









poniedziałek, 9 września 2013

W żółtych płomieniach liści

Lubię każdą porę roku, jeśli wyróżnia się swoimi charakterystycznymi cechami. Śniegiem zimą, słońcem latem, lekkim zapachem skoszonej trawy wiosną.  Doceniam też jesień. Jej ciepło-zimne dni, słońce przebijające przez kolorowe liście, szelest pod nogami i dźwięczący deszcz. Wtedy zaszywam się w domu, przygotowuję gorące potrawy, czytam największa ilość książek w ciągu całego roku, hartuję dziecko przed zimą. Ta jesień jeszcze się nie zaczęła, ale już ją słyszę jak nadchodzi. Po cichutku zagląda przez okno naszego domu i pozdrawia nas melancholijnym uśmichem. 

Oli codziennie robi bajkolandię i jestem zaskoczona jak szybko mu to idzie. W mig zrozumiał co to są sylaby, głoski i wyrazy. Śpiewamy piosenki, czytamy wiersze o wrześniu i składamy wiewiórki z papieru.  Niedługo będziemy zbierać kasztany i żołędzie, robić jesienne ludki. Chodzi też do angielskiej szkoły, ale nie narzeka. Widzę też ile się tutaj nauczył, liczy już pięknie, czyta coraz bardziej płynnie i jestem naprawde z niego dumna. I jest wyjątkowy. I kocham go tak mocno, że nic by tej miłości nie pomieściło. Cały kosmos by nie starczył. Modlę się o jego teraźniejszość, przyszłość. I wszystko mu dam co tylko trzeba, by mógł być tym kim chce.

Liście jeszcze są zielone, ale już powoli szykują się na przyjęcie kolorowych farb. Myślę o mazurskich lasach, łódzkich parkach, warszawskich ulicach. O zapachu ziemi i ciasta drożdżowego. Dzieciach w czerwonych kaloszach, starcach z czarnymi parasolami z metalową końcówką. O mojej mamie, która rozwiązuje krzyżówkę i o pani w warzywniaku, która wybiera dla mnie najpiękniejsze jabłka.













czwartek, 5 września 2013

Bajkoladia legoladnia

Czasami nazywanie rzeczy ma kluczowe znaczenie. Kto wymyślił nazwę dla odkurzacza albo biedronki? Kto nazwał zbiór zapisanych kartek książką? I najważniejsze z pytań: kto nazwał szkołę szkołą?

Moje dziecko udaje, że nie lubi szkoły. Wiem, że tylko udaje, bo prawie zawsze wraca z niej zadowolony. Lubi odkrywać i zdobywać. Od urodzenia lubił. Gdy wracamy ze szkoły,  zadaję mu milion pytań. Z kim się bawił, co robił, kto obdarzył go odrobiną radości a kto podarował mu smutek. Czasem opowiada chętnie, długo i z przejęciem, a czasem powie tylko, że było fajnie.

Jednak zawsze, w każdej chwili, gdy pytam czy lubi szkołę, mówi, że nie.

W tym roku zapisaliśmy Oliego do polskiej szkoły internetowej, dla dzieci żyjących poza granicami kraju. Kupiliśmy podręczniki ( te same które mają dzieci w polskich szkołach ) i wczoraj dotarły do nas do domu. Oli rozpakował pudełko i niemal od razu zaczął pochłaniać każda książkę, każdy zeszyt. Powiedziałam więc, że będziemy się uczyć w polskiej szkole, ale mama będzie nauczycielem. Mój syn skrzywił minę i powiedział,że on w żadnej  dodatkowej szkole się już uczyć nie będzie. Odrzucił książki i nadąsany poszedł do swojego pokoju.

Ja: Ok, nie będziemy się uczyć w  szkole, ale chcę byśmy razem poznali te książki.
Oli: No dobra, możemy się tak umówić.
Ja: A może wymyślisz nazwę dla tej czynności, dla czasu , który temu poświęcimy.
Oli: Może bajkolandia legolandia?
Ja. Wspaniale, może być to bajkolandia legolandia.

Moje dziecko wstało dzisiaj wcześnie rano, wyjęło jeden z zeszytów z zadaniami i od razu zaczęło je rozwiązywać. Później podszedł do mnie i powiedział, że on to w zasadzie już chce to wszystko poznać.

Pomyślałam sobie, że coś jest nie tak z nazwą "szkoła". 

niedziela, 1 września 2013

Horyzont

Coraz łatwiej znoszę powroty. Moja tęsknota już dawno nie przywdziewa brunatnej barwy. Ma kolor błękitny, czasem żółty. Patrzę na Polskę z nadzieją. Z nadzieją z niej wyjeżdżam, z nadzieją do niej wracam. Czasem stoję przed witryną sklepową i oblizuję się ze smakiem. Torty, gakaretki w czekoladzie, bajeczne trufle i rodzynki oblane miodem sprawiają, że chcę wejść do środka, zjeść wszystko a potem usiąść w fotelu i czytać gazetę. Taka właśnie jest moja tęsknota. 

W wakacje objadam się wszystkim. Śmiechem ptaka za oknem, zapachem długiej trawy, dźwiękiem filiżanki stawianej na szklanym stoliku. (Wyjątkowo lubię ten dźwięk porcelany stawianej na szkle albo łyżeczki opadającej na spodek. Lubię też dźwięk prysznica, z którego woda leje się na betonową posadzkę w starej bułgarskiej chacie nad morzem)

Ludzie, znajomi, przyjaciele, rodzina. Wszyscy są już w innej wodzie. Ja płynę wolno. Zatrzymuję się, zakładam kapelusz, robię zdjęcia błotnym ptakom i lekkim chmurom. Moi kompani są za daleko. Czuję to coraz wyraźniej, mocniej, tak... mocniej. Wołam do nich, ale oni już nie słyszą. 

Kładę się w tej starej łódce. Zamykam oczy. Słyszę tylko pisk mew i uderzenia fal o drewno. Opieram głowę o ciepłą nogę mojego syna. Dotykam ręką mocnych pleców mojego męża, z których schodzi skóra poparzona przez słońce. Nikt nie wiosłuje; unosi nas prąd i miękkie podmuchy wiatru. Cała reszta ludzi jest już za horyzontem i obawiam się, że już nigdy ich nie dogonię...



środa, 31 lipca 2013

Ach!


Ludzie są największą wartością jaką spotkałam w życiu. Brzmi trywialnie, ale w takim dniu jak dzisiejszy odczuwam to ze zdwojoną siłą. Mam do nich szczęście. Jakieś naprawdę wyjątkowe szczęście. Zawsze otaczały mnie osoby wspaniałomyślne i dobre. Nie ważne w jakim środowisku i w jakim okresie życia byłam. Od przedszkola aż po studia. Dobroć ludzi czasem przewyższa moje oczekiwania i powoduje, że zamieram z zachwytu. 

czwartek, 25 lipca 2013

Kos nigdy nie ma zielonych skrzydeł ( ani miętowej mini ).

Stwierdzam jednogłośnie ( osoby głosujące: ja, ja i ja ), że ludzi , którym obojętna jest moda jest bardzo mało. Jest wręcz nich zanikająca ilość ( pomijam tutaj zrozumiałe warunki finansowe i szerokości geograficzne, choć nawet ludy zamieszkujące Mongolię moda w pewien sposób identyfikuje). Możecie mówić co chcecie, że nie dbacie, że nie lubicie zakupów, tak, tak, wiem, wiem, ale i tak to co nosicie wyraża Was w taki czy inny sposób. Człowiek , stworzony na Boże podobieństwo, odziedziczył po swoim Stwórcy kreatywność i indywidualność. I wyraża ją niemal zawsze. Również przez ubranie.

Jowita. Jowita zawsze ubrana jest na czarno. Ma kolczyki w uszach ( po sześć w każdym uchu), tatuaż ( Indianin na lewym ramieniu), zawsze czarne spodnie,  martensy i czarny T-shirt. Nie cierpi sklepów z ubraniami, wręcz nie znosi. Nie maluje się i nie śledzi trendów. Jednak moda ją wyraża. Choć ma serce ulepione z miękkiego puchu, miodu i jest ciepłe jak poduszka, to słucha Closterkeller i wywija czarnymi, długimi włosami. Bardzo, bardzo ją lubię. W wyglądzie całkowicie się od siebie różnimy, ale gdy siedzimy z dzieciakami na placu zabaw albo przy kawie w jej pięknym domu, rozumiemy się bez słów. I mimo, że rękoma i nogami zapiera się, że moda ją nie kręci, to i tak jest fashionistką. Taką grunge'ową. 

Mój mąż. Mój mąż ma wysypkę na widok sklepu z ubraniami. Wtedy mówi "Ty idź, a  ja posiedzę z książką w kawiarni, widzimy się za godzinę ". To ja muszę mu przypominać, że czas kupić nową koszulę albo spodnie. Jednak to co nosi w 100 % go identyfikuje. Nie znosi formalizmu. Chcecie, by poczuł się jak w klatce, dajcie mu krawat. Na garnitur mówi, że to tektura. Nosi jednak eleganckie koszule i kolorowe gładkie spodnie. Instynktownie wybiera to co idealnie pasuje do jego osobowości. Introwertyczny (koszule) ekstrawertyk (spodnie). Nawet mojego męża identyfikuje moda.

Laura. Laura też ubiera się na czarno. Nie ma tatuażu, ale przypuszczam, że w innych okolicznościach tradycyjno - - kulturowych nosiłaby wielkiego motyla na obojczyku lub łopatce. Kolor czarny to tylko zasłona dymna. Ma bowiem czerwone włosy. I te włosy są jej identyfikatorem, linią papilarną, odbiciem serca. Zawsze powtarza, że nie cierpi sklepów i że moda jej nie dotyczy. Nie dotyczą jej trendy. Moda zawsze. 

No i ja. Próbuję określić swój styl i swoje podejście. Modę lubię. Nawet nie modę, lubię zabawę w kolory, w puzzle. Zakładam rzeczy, które indetyfikują zmienność mojej osobowości. Powagę trzydziestolatki połączoną z dziecinną naiwnością. Radość życia i optymizm ze szczyptą dekadencji. To wszystko widać w tym co mam na sobie. Kolory lub ich brak. W zależności od dnia i nastroju. Jednak modę śledzę. Lubię blogi modowe i magazyny zza oceanu. To co mnie w modzie drażni to segregacja społeczna i burżujstwo oraz tak zwani Fashion Victims, którzy noszą tylko to co modne, a nie to co ich wyraża. W takich przypadkach wolę stroje Jowity, które  zawsze opowiadają historię o niej. Wczoraj widziałam ja w  czarnej koszulce i czerwonych spodniach od piżamy jak robiła tosty z Nutellą i zamarłam. Czerwone spodnie do niej nie pasują. To jakby kos założył zielone skrzydła albo drozd przybrał różowych plamek. Tak samo jak do Laury nie pasuje miętowa mini (brr).

Moda jest częścią sztuki, choć trochę ogłupiającą, jeśli podążamy za nią ślepo i bierzemy na nią kredyty. Jednak jest narzędziem i pędzlem, muzyką i filmem. Określa epokę, osobowość, narodowość i nastrój. I dotyczy absolutnie wszystkich. Czy tego chcemy czy nie.




poniedziałek, 15 lipca 2013

Lato z radiem

Lato przywołało dziś  wspomnienie. Siedzę na dywanie, mam 5 może 6 lat. Na pewno chodzę do przedszkola. Szperam w mamy szafce i odkrywam skarby. Moja mama w tym czasie gotuje obiad w kuchni i słucha radia. Jest ranek, około godziny dziewiątej. Z radia leci najpięknieszy dźwięk lata. 

Pamiętam nawet dywan jaki był w pokoju. Wisniowy w czarne wzory. Stary, poprzecierany dywan. Szafę, meblościankę z brązowymi drzwiami bez połysku. Drzwi  balkonowe otwarte na oścież. Czuję zapach skoszonej trawy. Czereśnie apetycznie leżą w szklanym naczyniu. Podciągam białą, ażurową podkolanówkę i podziwiam kolejnego strupa na kolanie.

 Zaraz pewnie wpadnę do kuchni i zapytam mamę: Mamo, mogę iść na dwór? A mama jak zawsze powie, że mogę.